O starości i czekoladzie

Huh, i znowu prawie miesiąc minął… ciężko ostatnio o apdejty, bo dziecko skoki rozwojowe odpękuje jeden za drugim, a my ledwo zipiemy.

Ale ja nie o tym chciałam – tylko o tym że jestem stara. Niby oczywiste i nic nowego, ale ostatnio widzę to wyraźnie na przykładzie mody. I nie chodzi mi wcale o to, że powraca jakaś tam dekada, lata 70 na przykład, które powracają co chwilę, a o panterę. No, motywy zwierzęce ogólnie. Pantera była modna jakieś 6-7 lat temu, nawet kupiłam sobie wtedy fantastyczny płaszcz w połowie panterzy a w połowie czarny, na wyprzedaży za małe pieniądze mimo doskonałego składu, bo nikt go nie chciał. I noszenie go wydawało mi się wtedy takie ODWAŻNE. Oraz torebkę, też czarną z panterzą klapą, którą miałam ze sobą we Włoszech, podczas jednej z najpiękniejszych podróży, jakie odbyłam z Tym. I teraz pantera powraca, jest WSZĘDZIE, a ja nie muszę nic kupować, bo zaglądam do szafy i wszystko MAM. Czy to nie jest straszne? Starość jak w pysk strzelił! Ale za to kupiłam sobie czerwone zamszowe botki – UWIELBIAM czerwone buty niezależnie od mody i śmiem twierdzić, że są nawet w jakimś tam stopniu moim znakiem rozpoznawczym. A jeśli mowa o butach – w ciąży urosła mi nieco stopa! Może nie cały numer, ale połówka na pewno i w internecie wyczytałam, że nie mi jednej, mimo że Ten mi wmawiał że to niemożliwe i zwyczajnie szukam wymówek, żeby kupić nowe buty. (Dobra wymówka nie jest zła, ale moje codzienne botki z ubiegłego roku naprawdę mnie cisną i już teraz wiem dlaczego.)

Wracanie do formy ostatnio utrudniła mi wizyta jednego z kumpli Tego, który mieszka w Szwajcarii i przywiózł szwajcarską czekoladę (czemu te zegarki takie drogie – zdecydowanie dla mojej figury lepsze byłyby zegarki). Rany, jakie to jest pyszne!!! I bardzo ciężko mi przywołać się do porządku, że ja przecież lubię tylko kosteczkę gorzkiej ZDROWEJ czekolady.

2 Komentarze »

O tym co zwykle ostatnio

Dzień dobry, ja z małym apdejtem, bo mi dziecko właśnie odsypia wczorajsze skandaliczne niespanie.

A jeśli o dziecku mowa, to skończyło przedwczoraj 7 tygodni, a wczoraj zaczęło się aktywnie do nas uśmiechać. Wizja niedożywienia dawno odeszła w siną dal, aktualnie mamy początki wałeczków na udach i buźkę szczęśliwego Buddy.

Życie składające się z opieki nad dzieckiem już nie wydaje mi się takie straszne jak na początku. (Wiem, nie pisałam, że się wydawało, ale się wydawało. Szczególnie to uczucie, że NIE MOGĘ tego dziecka nikomu oddać, kiedy mi się znudzi. Że nie mogę PRZESTAĆ, porobić czegoś innego.) Bo potem moje dziecko zaczęło spać po kilka godzin dziennie, grzecznie leżeć i patrzeć na karuzelę z idiotyczną muzyczką, siedzieć na leżaczku i patrzeć co robię, i takie tam. Więc już jakoś dajemy radę, i nawet w Zarze już razem byłyśmy, kupić dla mnie nowy sweter. Na szybciaka i bez mierzenia, modląc się o krótką kolejkę do kasy, ale i tak się liczy!

W kwestii powrotu do formy – jestem zdecydowanie na dobrej drodze. Ten, robiąc sobie zdrowe pudełko do pracy, robi i dla mnie, i nie są to wyszukane potrawy (te gotuje na kolacje), tylko najczęściej pełnoziarnisty makaron lub ryż z jakimś mięsem i warzywem, ale dzięki temu jem coś sycącego i niebędącego chlebem bez konieczności gotowania. W niedzielę zaczęłam rownież pomalutku coś ćwiczyć (przed ciąża popatrzyłabym z politowaniem na taki „workout”) i miałam następnego dnia całkiem porządne zakwasy. Do tej pory udało mi się to już 3 razy, co drugi dzień, bo moje dziecko szczęśliwym trafem akurat miało co drugi dzień strajk senny i następnego dnia musiało te strajki odespać.

A na koniec uraczę was kiczowatą szczęśliwą rodzinką, a co.

Comments (1) »

O powrocie do formy

Jeśli chodzi o mój powrót do formy, to następuje on skokami. Można powiedzieć, że robię dwa kroki do przodu, jeden do tyłu.

Po porodzie miałam mianowicie wciąż wielki brzuch, może nie wyglądałam już jak w dziewiątym miesiącu ciąży, ale w ósmym na pewno. Potem, po powrocie do domu, z każdym dniem było lepiej i po tygodniu nie wyglądałam już jak w ciąży, a położna powiedziała mi, że karmiąc piersią mogę jeść codziennie jakieś 530 kalorii więcej. Całkowicie bezkarnie, hura!

W następnych dniach oddawałam się więc bezkarnemu jedzeniu, nadrabiając ciążowe zakazy. Pizza, sushi, ciasta, wszystko co w ciąży skandalicznie podnosiło mi cukier. I rzeczywiscie, nie wydawało się żeby robiło mi to źle na figurę. Codziennie dopinałam coraz to mniejsze przed ciążowe jeansy. Aż nadszedł dzień, którym położna powiedziała mi, że moje organy wróciły już na swoje miejsce. I prawie dokładnie w tym samym momencie niezdrowe jedzenie, którego unikałam przez dobre 10 lat zaczęło robić to, co zwykle robi niezdrowe jedzenie: nad paskiem spodni zaczął rosnąć mi piękny muffin top. Ukróciłam więc rozpustę i znowu odrobinę zaczęłam panować nad sytuacją, ale w żadne 530 kalorii już nie wierzę. Poza tym, zauważyłam że w porównaniu do okresu sprzed ciąży mam szczuplejsze nogi i bardziej płaski (więc mniejszy) tyłek, a większy brzuch. Następnym etapem będzie oczywiście powrót to ćwiczeń, i tutaj mam dylemat: zgodnie z zaleceniami nie zaczynam przed upływem 6 tygodni, ale akurat wtedy mój lekarz jest na urlopie i wizytę mam dopiero po 8 tygodniach. Powinnam więc czekać do wizyty aż dostanę indywidualne przyzwolenie, czy zacząć ogólnie po sześciu tygodniach? Pewnie zapytam położnej i zacznę rzecz jasna od czegoś łagodnego, jak na przykład pilates.

A odbiegając od tematu, to ostatnim wpisem chyba zapeszyłam i Sofijka mi się znowu trochę popsuła. Punktualnie na powrót Tego do pracy. A chodząc z nią przez cały dzień po mieszkaniu (w ramionach) i po mieście (w wózku) oraz nie mając czasu na jedzenie raczej nie będę miała szans na rośnięcie muffin topa. (O, jednak nie odbiegłam od tematu)

Leave a comment »

O życiu, które znowu jest piękne

Po bardzo ciężkim tygodniu od wtorku życie znowu jest piękne. Dlaczego od wtorku, zapytacie? Ano ponieważ we wtorek moje dziecko po raz pierwszy dostało flachę. I, o cudzie, przestało wyć. Od wtorku podajemy więc flaszkę aptamilu dwa razy dziennie, rownież dwa razy flaszkę z ODMIERZONĄ ilością mojego mleka, a w nocy i o poranku Sofia jest przystawiana do piersi i może sobie ciumkać i się tulić ile zechce, podczas gdy ja przysypiam. Cycek jest dostępny rownież na żądanie w każdej stresującej sytuacji typu wychodzenie z kąpieli, jasna sprawa. W ten sposób kontrolujemy ilość spożywanego mleka, a Sofia jest znowu słodkim i zadowolonym dzidziusiem. Oraz porządnie przybiera na wadze. Uff.

(Nie, nie uważam tego za porażkę, nie czuję się złą matką i nie samobiczuję się faktem, że moje dziecko nie najadało się samym moim mlekiem. Żałuję jedynie, że nie wpadliśmy na to od razu.)

A dla uczczenia powrotu pięknego życia, powrotu do normalnej (aczkolwiek jeszcze nieco sflaczałej) figury bez wielkiego brzucha, prawie ukończenia miesiąca życia przez Sofie i rozpoczęcia jesieni, dokonałam zamówionka na asosie. Dwie bluzki i jedna sukienka, OCZYWIŚCIE z założeniem, że nie wszystko mi się spodoba i coś zwrócę. (Prawdopodobnie sukienkę, bo jest midi, a modelka na zdjęciu ma 176 cm wzrostu, co oznacza, że mnie może się ciągnąć po ziemi, cha, cha, cha.)

Oraz wiecie co? Wiele kobiet modli się, żeby im zostały takie cycki jak w ciąży, ja osobiście moich absolutnie nie lubiłam (natomiast wciąż modlę się, żeby mi zostały takie włosy jak w ciąży). Ale cycki matki karmiącej, to całkiem inna historia!

Leave a comment »

O pierwszych tygodniach

Życie nie wróciło do normy w najmniejszym stopniu, ale moja córunia aktualnie śpi w objęciach tatusia, więc pokuszę się o krótki apdejt.

1. Osoba w brzuchu postanowiła opuścić brzuch akurat w dniu mojej wizyty u ginekologa, który to ginekolog stanowczo oznajmił, że nic nie wskazuje na rychły poród. Tego samego popołudnia w sposób spektakularny odeszły mi wody. Dokładnie tak, jak sobie życzyłam, nie zostawiając miejsca na wątpliwości że to JUŻ.

2. Następne godziny były doskonale surrealistyczne.

3. Dziś, 16 dni po porodzie, wyglądam (w ubraniu) jakbym nigdy nie była w ciąży. Bez ubrania widać że skóra jest nieco pomarszczona. Ale i tak w najśmielszych i najbardziej zuchwałych marzeniach nie spodziewałam się czegoś takiego. Teraz tylko modlę się żeby nie wyłysieć i będzie git. Ah, i obiecuję już nigdy nie skarżyć się na wygląd mojego ciała. Jestem nieziemsko dumna z fantastycznej roboty jaką wykonało.

4. Sofia jest najsłodszym małym ssaczkiem na świecie. Chyba że wyje w niebogłosy, wtedy jest mi jej tak straszliwie żal, że mogłabym wyć razem z nią.

5. Na jedną rzecz absolutnie nie mogę narzekać, a mianowicie na brak snu. Wiem doskonale, że może się to zmienić w każdym momencie, a u szesnastodniowego noworodka nie można mówić o rutynie, ale faktem jest, że AKTUALNIE owy noworodek przesypia w nocy 7 godzin i budzi się szukając pożywienia, aczkolwiek bez płaczu.

6. Ten spisuje się doskonale w roli tatusia, a Sofia uwielbia jak jej gwizda i śpiewa oraz zasypiać w jego ramionach i jego ciepełku (Ten zawsze był jak grzejnik). Osobiście jestem źródłem pokarmu, pachnę mleczkiem i kiedy ja wezmę ją na ręce zaczyna gorączkowo szukać źródła zapachu.

7. Nie obyło się też bez małego blusa. Przemiana z ciężarnej w matkę jest naprawdę ciężkim szokiem dla psychiki, a kiedy już wydaje ci się, że nic wielkiego się nie stało, i że zwyczajnie żyjesz sobie dalej, tyle że z dzieckiem, twoje hormony postanawiają dobitnie udowodnić ci, że nic podobnego, i w środku w gruncie rzeczy dobrego dnia, w restauracji, w której jesteś z wózeczkiem ze śpiącym jak aniołek noworodkiem, nagle i bez ostrzeżenia zalewasz się łzami.

8. Na razie jest tak fajnie, bo Ten jest do końca września z nami w domu. Trochę boję się co będzie, jak wróci do pracy. Zapewne będę chodziła cały dzień bez śniadania i bez prysznica, płacząc rozgłośnie razem z moją córka.

9. Ale o tym będę myśleć, jak wrzesień się skończy.

3 Komentarze »

O byciu mamą

Bycie mamą jest dość zajmujące i absorbujące. Ale postaram się wrócić jak tylko życie trochę wróci do normy. Sofia, która powinna się urodzić dopiero za 4 dni, od dwóch tygodni jest już z nami.

3 Komentarze »

O językach

Dzień dobry, od dzisiaj ochłodzenie (i pewnie zaraz zacznę narzekać, że zimno, ale przypominam, że JA chciałam pogodę, pozwalającą na nienoszenie spodni! Od razu o 16 stopniach nie było mowy.)

A odnośnie cyklu „Pytania od czytelników” (to znaczy jeszcze nie było takiego cyklu, bo nikt nie miał pytań), z żywą radością odpowiem na pytanie o języki. Faktycznie w grę w naszej sytuacji wchodzą trzy, i tak w skrócie to jest plan, żeby nasze dzieciątko opanowało wszystkie. Ten i ja porozumiewamy się na codzień po hiszpańsku, więc automatycznie będzie to nasz „język rodzinny” że tak powiem, a ja posługuję się nim na tyle dobrze, że własne dziecko nie będzie mnie musiało poprawiać. Chyba. Jeśli chodzi o polski, byłoby mi bardzo przykro, gdyby owo dziecko po polsku nie mówiło/rozumiało. Temat miałam już na studiach, od zawsze jakoś wiedziałam, że jeśli będę miała kiedyś dziecko, na pewno nie będzie ono monolingualne, więc też dużo czytałam we własnym zakresie, i wiem, że kluczem do dwujęzyczności (oraz wielojęzyczności) jest konsekwencja, więc już teraz, mówiąc do brzucha mówię po polsku i mam zamiar kontynuować, kiedy moja nena będzie już po drugiej jego stronie. Trochę się oczywiście obawiam, że mi tej konsekwencji zabraknie, bo jednak będę z tym moim polskim odizolowana i nikt inny nie będzie nas rozumiał, ale tutaj odwagi dodaje mi przykład mojej przyjaciółki Annabelle. Ona też jest osamotniona ze swoim francuskim, i mimo to nie zwróciła się do swoich dzieci w innym języku, a i Lorenzo po francusku mówi doskonale. Luisa jeszcze wprawdzie nic nie mówi, ale rozumie. Jeśli natomiast chodzi o niemiecki, na początku nie będziemy nim sobie zaprzątać głowy, zresztą obydwoje używamy niemieckiego tylko w pracy i rozmawiając z Annabelle właśnie, mimo że ona mówi rownież po hiszpańsku. Na niemiecki przyjdzie czas, kiedy dzieciątko pójdzie do żłobka. Mam nadzieję, że Lorenzo może być uznawany za przeciętny przykład w tym temacie (mimo że jest naprawdę bardzo zdolnym dzieckiem), bo jego wielojęzyczność jest bezbłędna. Nigdy się nie pomylił, z matką rozmawia po francusku, z ojcem (i praktycznie resztą otoczenia) po hiszpańsku, a co do niemieckiego, nie mieliśmy pojęcia jak sprawa wygląda, aż do momentu kiedy jeden z jego „wujków” (Lorenzo mówi do bliskich przyjaciół rodziców wujek i ciocia) przygruchał sobie niemiecką dziewczynę. Wtedy okazało się że wszystko rozumie i nieco mówi. Jego matka i ja porozumiewamy się tylko po niemiecku, ale to wydaje się go w ogóle nie ruszać – do mnie zwraca się zawsze po hiszpańsku.

Takie mamy więc ambitne plany i duże nadzieje, że uda się je zrealizować, a przy okazji mam też i malutką nieśmiałą nadzieję, że może i Ten zacznie odrobinę rozumieć po polsku. W końcu ja, nie mająca pojęcia o francuskim, po jakichś dwóch latach coraz bliższej znajomosci, zaczęłam rozumieć o czym rozmawiają Annabelle i Lorenzo.

Comments (1) »

O zadbaniu o siebie i poczuciu się lepiej

W zeszłym tygodniu włączyło mi się myślenie pod tytułem „Dziecko muszę urodzić, a ja taka nieuczesana”, co oczywiście sprawiło że zapragnęłam zadbać o siebie JUŻ. Na pierwszy ogień poszły stopy, gdyż jak wiadomo sięgniecie do nich w 9 miesiącu wymaga nieco akrobacji i nie jest moim ulubionym zajęciem, więc poświęcam mu się rzadko. W drogerii zakupiłam sobie świetne sole do kąpieli stóp, krem do ich pielęgnacji, wzięłam miskę z wodą, ręcznik, depilator z nasadką typu frezarka do martwego naskórka, pilnik i lakier do paznokci i przy użyciu tego całego ustrojstwa zafundowałam sobie ponad godzinę całkiem przyzwoitego pedikjuru. Dwa dni później podjęłam męską decyzję odnośnie włosów i zdecydowałam, myślę że dość rozsądnie, że jeżeli mam im szkodzić farbowaniem (a bardzo mi już brakuje jakiejś jasności na głowie, do tego Ten też zaczął przebąkiwać że mi ładnie było w jaśniejszych), to lepiej teraz, gdy są mocne i rosną jak wściekłe, niż po porodzie, kiedy nie wiem co będzie. Pomijając już kwestię czasu i jego braku. W piątek udałam się więc do fryzjera na tak zwane baleyage, zwane też chyba ombre i sombre i nie wiem jak jeszcze, a w efekcie mam około 4-5 cm naturalnego koloru, stopniowo przechodzącego najpierw w coraz jaśniejszy rudobrąz, a potem blond. Brzmi jak tęcza, ale nie jest źle, chociaż wymaga przyzwyczajenia.

A wczoraj zdarzyło się coś, co wprawdzie źle o mnie świadczy, ale bardzo dobrze mi zrobiło. Byliśmy mianowicie sporą wycieczką, złożoną głównie ze znajomych rodzin z licznymi dziećmi w takim ośrodku nad wodą, w którym można grillować, kąpać się, grać w paintball, a dzieci mają do dyspozycji cudne place zabaw z trampolinami. Pogoda na początku była bardzo średnia, ale potem wyszło słońce, więc postanowiliśmy zrobić użytek z zabranych strojów kąpielowych i jednak wleźć do jeziora. Osobiście miałam obawy odnośnie odstraszenia obecnych moim wyeksponowanym dziewięciomiesięcznym brzucholem, ale w końcu stwierdziłam, że większość albo sama była w ciąży albo dzieliła codzienność z ciężarną, więc aż tak wrażliwa być nie może, i beztrosko pozbyłam się sukienki. Na co jedna z obecnych mam, o dychę ode mnie młodsza, oznajmiła z lekkim fochem, że ona się w takim razie w życiu nie rozbierze, skoro osoba tak bardzo ciężarna jak ja, w bikini prezentuje się lepiej niż ona. Niezależnie od obiektywnej prawdy lub fałszu tego stwierdzenia, w obliczu samej autentyczności tego focha, od razu poczułam się lepiej. Oraz gorzej, z powodu poczucia się lepiej…

Tymczasem rozpoczęłam 37 tydzień, jeśli podoba w brzuchu zechce go opuścić później niż w najbliższy piątek (a nie wątpię, że tak będzie), oficjalnie nie będzie już uznawana za wcześniaka!

Jedno z nas chowa arbuza!

4 Komentarze »

O tym że się zepsułam

Chyba czas się oficjalnie przyznać – do tej pory działałam doskonale, a w zeszłym tygodniu wzięłam i się zepsułam. Punktualnie na rozpoczęcie urlopu macierzyńskiego. Boli mnie aktualnie pod łopatką, w miednicy jak stoję lub chodzę oraz mam dłonie jak Myszka Miki, którymi nie da się nic zrobić, nawet dobrze zacisnąć pięści. Szczególnie o poranku. A, i też bolą. I upały mają tu jednak raczej niewiele do rzeczy. Poza tym chyba jednak wiem już co to jest zgaga, a dowiedziałam się po zjedzeniu mięsa mielonego wieczorową porą. To ostatnie bardzo mnie nie martwi, bo nienawidzę ciężkich kolacji, ogólnie ostatnio najchętniej jem małe przekąski, składające się z owoców, orzechów i nabiału, rozdzielone na co 2-3 godziny w ciągu całego dnia. Wieczorem przychodzi z pracy Ten i gotuje, ale i on nauczył się, że na mnie w kwestii ilości nie ma co liczyć, więc albo zjadam małą porcję tego co on, albo zadowalam się sałatką czy innym lekkostrawnym czymś. Na deser po kolacji zawsze jest zimny arbuz i tak naprawdę, to na to czekam cały dzień. Doprawdy nie zliczę, ile w tej ciąży pożarliśmy pomidorów ( najczęściej pod postacią gazpacho albo sałatki) i arbuzów. Osobie w brzuchu najwyraźniej nie przeszkadza to w przybieraniu na wadze, bo jest już szacowana na jakieś 2,5 kilo. Ja natomiast od ponad dwóch miesięcy wciąż raczej stoję w miejscu.

A, i skończyliśmy malowanie! Dzisiaj jeszcze umyłam okno w ostatnim pokoju, czyste i wyprasowane firanki i zasłony wiszą, teraz jeszcze TYLKO uprzątnąć malarskie akcesoria. (Ha ha ha, ktoś chętny na zakłady, ile będą tu stały?)

A wczoraj przypomniało mi się, że niedługo moje urodziny! Rany, jak ja mam niby świętować urodziny w TAKIM STANIE??? Przecież już teraz ani nigdzie ze mną pójść, ani nic porobić, a niecały tydzień przed terminem pewnie nie będzie lepiej. Jedyna moja nadzieja w tym, że dzieciątko wykaże się zrozumieniem i może zechce opuścić mój brzuch nieco wcześniej…

2 Komentarze »

Wciąż o tym samym, apdejt

To na czym to ja stanęłam…? A, na upałach. Więc dalej są, można powiedzieć nieprzerwanie od ostatniego wpisu. Ciepłej wody pod prysznicem nie zdarzyło mi się odkręcić w międzyczasie, chyba żeby przypadkiem, i czym prędzej i ze wstrętem kierowałam wtedy kurek w drugą stronę. (Swoją drogą, to musi mieć doskonały wpływ na jędrność skóry!) A nowość jest taka, że mniej więcej od początku tygodnia jednak zaczęłam puchnąć. Nie po całości, puchną mi tylko dłonie i stopy, aż do odczuwania bólu, mimo że optycznie jakoś strasznie wielkie nie są. Od jutra upały mają zelżeć, ciekawe czy będzie to miało wpływ na moje puchnięcie, czy nie.

Jeśli chodzi o remont, to wciąż trwa. Został nam konkretnie jeszcze jeden pokój, aktualnie gościnny, w przyszłości dziecięcy, i jest to niestety pokój najbardziej absorbujący, a to z uwagi na dotychczasowe traktowanie go jako, delikatnie mówiąc, graciarnię. A mówiąc wprost, wszystko, co kiedykolwiek jakkolwiek gdzieś przeszkadzało i niewiadomo było co z tym zrobić, upychało się właśnie tam. Nadeszła więc bolesna chwila sortowania gratów i decydowania o ich losie, co miało skutek w postaci doszczętnego zapełnienia wszystkich możliwych typów kontenerów na śmieci. A część jeszcze czeka na swoją kolej, bo niektóre kontenery są opróżniane tylko co 2 tygodnie.

Nasza sypialnia natomiast jest odmalowana, 2 ściany są w kolorze ciemnoszarym, dwie białym, zasłony wyprane i wyprasowane a firanki nowe, całość natomiast wzbogaciła się o nowe łóżko dla nas oraz o łóżeczko i komodę z przewijakiem dla dzieciątka, gdyż dawno już temu zdecydowaliśmy, że na początku będzie ono spało u nas. (A skręcaliśmy ścierwa dwa dni pod rząd do drugiej w nocy, bo aktualnie jestem średnio pomocna i nadaję się tylko do szuflad. A tych było we wszystkich trzech meblach łącznie dziewięć, rozmaitego kalibru.) A wczoraj i przedwczoraj dokonałam wielkopomnego prania niemowlęcych ciuszków, zarówno tych darowanych, jak i tych zakupionych, oraz uroczystego ułożenia ich w szufladach komody. Bez prasowania, prasować nie zamierzam, nie ma głupich.

A dziś kończy się 35 tydzień ciąży, na plusie mam 10-11 kg (nie wiem dokładnie, ile ważyłam przed), na ciele na razie żadnych rozstępów, na głowie więcej włosów (i ogromny strach, że po porodzie wszystkie wypadną), wciąż nie wiem, jak to jest mieć zgagę, plecy mnie nie bolą (czasem kość ogonowa, jak za bardzo brykam) i ogólnie naprawdę, NAPRAWDĘ nie narzekam. Te 5 tygodni jeszcze raczej dam radę, bardzo bym jednak chciała nie urodzić po terminie.

2 Komentarze »