Archive for Przeciwległe bieguny

O tym, dlaczego wciąż jestem zakochana

W miniony weekend można powiedzieć że Ten był on fire. Wróciwszy bowiem z roweru, ubłocony jak nie przymierzając dzika świnia (calutki tydzień lało, więc można sobie wyobrazić jak wyglądało w lesie), zdjąwszy z siebie całą odzież, od razu zapakował ją do pralki. Po jakichś 20 minutach i pierwszym wirowaniu nagle zbladł, poleciał do kuchni i rzucił się do pralkowych pokręteł szarpiąc przy tym niczemu niewinne drzwiczki. Coś  takiego, wyjęta z pralki, ociekająca wodą rowerowa kurtka, którą znalazł pod choinką, okazała się rzetelnie nieprzemakalna, bo znajdujące się w zapinanej kieszeni urządzenie gps dało się bez problemu włączyć i działało. 

Następnie udaliśmy się na zakupy. Sytuacja, jaką zwykle opisuję moim uczniom, żeby unaocznić im niemieckie słówko peinlich (czyli tak, że najchętniej zapadłoby się pod ziemię), przytrafiła nam się dosłownie i w każdym detalu. Wyłożyliśmy zakupy na taśmę, zapakowaliśmy do ekologicznych toreb, Ten wyciągnął portfel, sięgnął do przegródki z kartą, a przegródka okazała się pusta. Kolejka patrzyła potępiająco, Ten przepraszał, kasjerka mówiła że nic takiego, zdarza się, Ten pognał do domu, ja czekałam przy kasie, rozpinając kurtkę, bo nagle zrobiło mi się potwornie gorąco, Ten wrócił zlany potem, po czym kasjerka oświadczyła, że ona nie umie zatrzymać transakcji i musiała ją anulować, żeby dalej kasować, a my musimy jeszcze raz wyłożyć na taśmę zawartość toreb i powtórzyć cały proces. 

Potem zrobiłam fit brownie ze słodkich ziemniaków i wyszło doskonale, na szczęście w niczym nie przypominając poprzedniego eksperymentu z czerwonej fasoli. Bardzo mi się wydaje, że jeszcze nie raz je zrobię. (A potem zachwycony Ten reklamował je kumplowi jako WEGAŃSKIE i poproszony o przepis dumnie wymienił wszystkie składniki, włącznie z trzema jajkami. Ubaw mieliśmy przez całą niedzielę.) 

Tymczasem luty za nami, karnawał za nami, wczoraj wyszliśmy na chwilkę tylko obejrzeć pochód i odkryliśmy TAKIE MIEJSCE, że 10 minut później Ten leciał do domu po torby (ekologiczne), bo nie mieliśmy gdzie upychać łapanych słodkości. Uzbieraliśmy dwie pełne sztuki i zastanawiam się, co my teraz z tym zrobimy, bo przecież nie jemy słodyczy!… 

Leave a comment »

O moim jasnowidzeniu i etykiecie

W zeszłym tygodniu Ten zamówił sobie takie coś do roweru, co pozwala unieruchomić wyżej wymieniony i używać go jak rowerka stacjonarnego, przy dostępie do tych całych przerzutek i innych szykan. I to coś przyszło przedwczoraj. W częściach. Wróciwszy z biura, Ten postanowił więc relaksacyjnie zabrać się za montowanie tego czegoś. Osobiście siedziałam sobie na kanapie, czytałam książkę* usiłując być bezwonna i niewidoczna i słuchałam coraz bardziej wyszukanych klątw i złorzeczeń. Po czterdziestu pięciu minutach, nawet nie patrząc w jego stronę, pozwoliłam sobie na niewinną uwagę, że na pewno zmontował na odwrót i dlatego nie działa.

I co się okazało na drugi dzień, kiedy zabrał się za ustrojstwo jeszcze raz i z ciśnieniem na prawidłowym poziomie? ŻE ZMONTOWAŁ NA ODWRÓT!!!!!! Ha! Zawsze wiedziałam, że mam skłonności do jasnowidzeń!

Poza tym nuda. W przyszłym tygodniu mam poszerzyć zakres działalności pedagogicznej o zupełnie nowy typ kursu, a w przedostatni dzień aktualnego tygodnia nie wiem jeszcze nic, ani kiedy, ani ile, ani z jaką grupą. Więc stresuję się nieco, a w przerwach podnoszę poziom wiedzy na temat etykiety na hiszpańskich weselach. (Wiedzieliście, że muszka też należy do stroju wieczorowego i na weselach rozpoczynających się w ciągu dnia, należy mieć na sobie krawat? Tja, Ten też nie wiedział, a posiada dwie piękne jedwabne muszki i żadnego przyzwoitego krawata. Przeczesał już wszystkie sklepy online!)

*Dorwałam drugą część o detektywie Cormoranie Strike i jego asystentce Robin i wciągnęła mnie bez porównania bardziej, niż to Wołanie kukułki, czy jak mu tam było. Więc jakby ktoś nie znał jeszcze dorosłej twórczości pani Rowling i lubi klasyczny model prywatnego detektywa, to polecam rzucić okiem.

 

3 Komentarze »

O tuczącym jedzeniu

W sobotę Ten zaprosił Helenę i Setę na brownie. Przedtem zrobił brownie. Oraz kupił litr lodów waniliowych i bitej śmietany, do towarzystwa dla brownie. Helena i Seta nie wołoduchy, wszystkiego nie zjedli, wobec czego resztki produktów zostały do poniedziałku.

W poniedziałek wieczorem Ten rzekł:

T: Chcesz trochę lodów?
Ja: No nie wiem… Lody tuczą.
T: Ty, zobacz jaka jesteś, ja przynajmniej zjadłem całe brownie, co zostało, ty nic nie zjadłaś!.. Nie bądź świnia, wykończ przynajmniej bitą śmietanę!
Ja: Zwariowałeś? Mam otworzyć buzię i wstrzyknąć do niej bitej śmietany???
T (z zatroskaną miną): Ja tak wczoraj zrobiłem…

Kurtyna.

Leave a comment »

O Walentynkach

Odkrycie, jakiego dokonałam tu na blogu, za sprawą Jagi zdaje się, a mianowicie, że święty Walenty jest patronem wariatów, ma nieustający acz znaczący wpływ na moje życie. Ten zwariował bowiem na tle rowerów wyścigowych, postanowił nabyć takowy na tegoroczny triathlon, postanowienie zrealizował przy finansowej pomocy całej rodziny, udzielonej z okazji minionych świąt, ponad miesiąc spędził porównując, konsultując się z bardziej doświadczonymi kolegami triathlonistami, gapiąc się na zbliżenia różnych rowerowych detali, aż wreszcie tydzień temu wielka paczka z rowerem w kawałkach i histerycznym napisem FRAGILE! w końcu nadeszła z Wielkiej Brytanii, a sobotę, Walentynki czyli, Ten uznał za doskonały dzień do samodzielnego montażu jednośladu.

(Należy zauważyć, że do licznych zalet Tego nie należą niestety wybujałe zdolności manualne. Do wad natomiast, bardzo szybkie zniecierpliwienie i napady średnich rozmiarów furii.)

Osobiście próbowałam wziąć się za wielką stertę prasowania, uznawszy, że dopóki czegoś nie zmontuje, Ten będzie stracony dla świata, i proszę mi wierzyć, że na jedną koszulę potrzebowałam jakichś czterdziestu minut, przy czym czterdzieści razy trafił mnie szlag, gdyż wołał mnie do pomocy w równych odstępach czasu, akurat kiedy zdążyłam wrócić do deski, pokręcić pokrętłem żelazka i wykonać dwa posunięcia po koszuli. Dokładnie wtedy następował wrzask, ja się wzdrygałam, kręciłam pokrętłem w stronę przeciwną, mruczałam przekleństwa pod nosem i szłam. Najczęściej coś trzymać. Najczęściej źle. Nierówno, albo krzywo.

Możliwe, że skończyliśmy razem, ja stertę, on montować, i wtedy mogliśmy przystąpić do świętowania drugiego zakresu działalności świętego Walentego. A teraz chodzi i co jakiś czas zagląda do pokoju z rowerem, napawa się widokiem, i daje mu buziaczki w ramę.

Leave a comment »

O tym że mężczyźni to coś takiego że w ogóle brak słów

Wiecie, dzisiaj poczułam pierwszy raz że mam więcej siły w łapie. A wiecie przy jakiej czynności? Przy łupaniu orzechów. Włoskich. Bez dziadka. I wyciskaniu soku z pestek granatów. Gołymi rękami. I ucieranie szafranu z cukrem. Łyżeczką. A wiecie dlaczego to wszystko? Bo Ten zapragnął przygotować samodzielnie potrawę, którą zajadamy się namiętnie w perskiej restauracji, a mianowicie kurczaka duszonego w sosie z granatów i orzechów włoskich. Tak. Więc znalazł przepis, przeczytał listę składników i zrobił zakupy, nie wdawawszy się w czytanie treści i przetwarzanie informacji, nie pomyślawszy, że orzechy można kupić już łuskane, że nie wspomnę o opcji orzechów ŁUSKANYCH I MIELONYCH, że granaty stoją wprawdzie na liście składników, ale tak naprawdę potrzebny jest z nich sok, a od jednego do drugiego droga jest daleka, szczególnie bez pomocy wyciskarki do cytrusów (każdy z czterech granatów należało przeciąć na ćwiartki, po czym w każdą ćwiartkę walić drewnianą łyżką żeby wypadły pestki, a potem te pestki wyciskać i przecedzać) i że do ucierania cholernego szafranu potrzebny jest MOŹDZIERZ!!!!!

(W życiu nie posiadałam moździerza.)

Teraz potrawa siedzi w piecu, wygląda podejrzanie, cała kuchnia jest w czerwonych bryzgach, a pestki granatów zgrzytają pod nogami, na zmianę z łupinami orzechów. A, w kciuku mam dziurę, za sprawą takoż orzechów.
A najlepszy ze wszystkiego jest fakt, że podobno TO JA chciałam koniecznie  ugotować owego kurczaka, a Ten dokonał wyżej wymienionych zakupów i zmusił mnie do katorżniczej pracy ABY SPRAWIĆ MI PRZYJEMNOŚĆ.

Leave a comment »

O właściwych wyborach

Przedczoraj Ten wparował do domu wołając rozgłośnie od progu: „Idziesz ze mną biegaaaaaaaaać?”  Nie raczyłam odpowiedzieć, łypnęłam na niego tylko spod koca, wzrokiem mówiącym zupełnie wyraźnie AR JU TOKIN TU MI? gdyż miałam za sobą trwający godzinę i czterdzieści sześć minut spacer bardzo energicznym krokiem (tak przynajmniej twierdzi mój telefon, czasami odrobinę mnie to przeraża, telefon mój bowiem wbił sobie do głowy, że muszę przejść codziennie co najmniej godzinę, i za każdym razem gdy mi się to uda, wysyła mi serduszko. Nie wiem skąd mu się to wzięło, przysięgam, że nic nie ustawiałam!), przemarzłam do szpiku mnie, i doprawdy ostatnią rzeczą, na jaką miałam ochotę, było bieganie. Ten spojrzał tęsknie na koc, którym byłam przykryta i powiedział z wahaniem, że faktycznie, w sumie zimno jak diabli… Zrobił krok do kuchni… w kierunku talerza z ciastkami… I za chwilę już smarowal sobie jedno dżemem truskawkowym. Wybór jedzenia ciastek i picia herbaty pod kocem zamiast biegania nie przysporzył mu najmniejszych trudności.

Następnego dnia wybraliśmy się na zakupy, gdyż w domu nie było nic na kolację. Wybraliśmy się dość głupio, nie sprawdziwszy przedtem nominałów środków płatniczych w portfelu. Kiedy staliśmy już przed supermarketem, Ten zaproponował jedno grzane winko na rozgrzewkę, gdyż „przed supermarketem” było równoznaczne z „na jarmaku bożonarodzeniowym”, mać jego lokalizację. W portfelu mieliśmy ja 8 euro, on 5. Razem 13. Wino kosztowało 3. Po zapłaceniu za dwa, zostawało 7, na kolację wystarczająco. Okidoki.

Po osuszeniu kubeczka jednomyślnie i bez zastanowienia wybraliśmy opcję po jeszcze jednym winku, a na kolację wetknęliśmy posiadane w domu kartofle w folii aluminiowej do piekarnika, i spożyliśmy owe z masłem.

Leave a comment »

O pytaniu, którego nigdy wcześniej sobie nie zadałam

Wczoraj wieczorem, leżąc w łóżku po obejrzeniu ostatniego odcinka House of Cards, Ten zapytał mni z przejęciem:
– Słuchaj, jakbyś musiała walczyć o życie, to kogo wybrałabyś za przeciwnika – Obcego, gremlina, zombie, czy Franka Underwooda???

Zamurowało mnie.

PS Wybrałam Obcego, bo kosmitów jakoś nigdy się nie bałam, Ten wybrał zombie, bo są powolni i niezgrabni, co do Franka Underwooda byliśmy zgodni że w żadnym wypadku. Szczególnie w metrze.

Comments (1) »

O tym co miłość robi z człowiekiem

Być może zabrzmi to tanio i melodramatycznie, ale żywienie poważnych i głębokich uczuć do jakiejś osoby ma swoją dużą, dużą wadę, a mianowicie obawę, że osobie coś się stanie. Możliwe, że jest to cecha osobnicza wybitnie damska, Ten z pewnością wybałuszyłby na mnie oczy, gdyby to usłyszał, ale większą część długiego weekendu spędzam sobie na martwieniu się o niego. Wiem oczywiście, że świetnie się bawi, że z rozkoszą zachowuje się, zresztą jak i cała reszta uczestników imprezy, jakby miał 16 lat, (dzisiaj na przykład w planie mieli beerbike – heloł? 400 euro za pedałowanie przez 3 godziny we wściekłym upale, pijąc przy tym piwo?) i wcale nie boję się o żadne dzielnice czerwonych świateł i tego typu aspekty męskiego wypadu, ale że zwyczajnie wpadnie do któregoś kanału będąc pod wpływem i rozbije sobie łeb. Literatura, w której tak się lubuję, zna wystarczającą ilość wyżej wymienionych przypadków, abym doskonale była w stanie wyobrazić sobie stosowny scenariusz.
Więc mimo 23 stopni i pięknego słońca, leżaka na balkonie, zimnego piwka w zasięgu ręki i dobrej lektury w kindlu, co jakiś czas natarczywie pojawia mi się przed oczami ten kanał.
Co ta miłość robi z człowiekiem.

Leave a comment »

Głównie o dniu rozpusty

Tyle pyskowałam, o dziuboleniu w komórkę, to proszę, jedna chwila nieuwagi i komórkę mi ukradli. (Tak naprawdę wcale mi wesoło nie było, bo w dzisiejszych czasach kradzież komórki to doprawdy ZNACZNIE więcej niż tylko kilka dni bez telefonu, to brutalne wtargnięcie w moją prywatność i dość paskudne uczucie.) W każdym razie. Komórki chwilowo nie mam, a w międzyczasie całkiem zmienili mi dizajn w wordpressie.

Prezenty urodzinowe sprawują się doskonale, jeśli chodzi o ciężary, to moje ramiona na razie dźwigają tylko po 2 kilo na stronę, czyli same pałąki bez talerzy, ale jest dobrze, a będzie lepiej. Kindelek natomiast stanowi ogromne niebezpieczeństwo dla mojego portfela, gdyż bezpośrednie połączenie z kontem na amazonie sprawia, że przez jeden mały kliczek książkę mam od razu przed sobą (dobrze!), a mamona z portfela ucieka niezauważenie (źle).

A wczoraj zrobiliśmy sobie dzień rozpusty i pojechaliśmy na wycieczkę za granicę czyli do Maastricht. Pod koniec dnia jak zwykle wylądowaliśmy w naszej ulubionej knajpie, gdzie dobierają piwo do opisanego smaku, a na zagrychę dają fistaszki w skorupkach, które to skorupki należy rzucać na podłogę. Opędzlowaliśmy dwa koszyczki, i pod koniec drugiego udało mi się po pierwsze wrzucić Temu fistaszka do buta, a po drugie stwierdzić, że znaczna część moich skorupek nie wylądowała wcale na podłodze, a w papierowej torbie z Zary, w której znajdował się zakupiony świeżutko włochaty zgniłozielony kardiganik. Nawet nie wiecie, jak doskonale skorupki od fistaszków zaczepiają się we włochatym. Aby dopełnić rozpusty, po powrocie wbiegliśmy pędem do otwartego jeszcze siedem minut supermarketu i zakupiliśmy kit do zrobienia burritos i mięso mielone. Awokado na guakamole posiadaliśmy w lodówce. Jakąś godzinę później, czyli około północy, w akompaniamencie jęków rozkoszy pochłanialiśmy samodzielnie wykonane burritos i powiem Wam że wcale nie były gorsze niż z meksykańskiej knajpy. (Pewnie niż z meksykańskiej knajpy w Meksyku tak, ale osobiście nie dysponuję odpowiednim porównaniem.)

2 Komentarze »

O tym jak nie uciekłam przed postępem

Serio, nigdy go nie chciałam, byłam przekonana że dochowam wierności makulaturze.
Cóż, darowanemu koniowi nie będę przecież w zęby zaglądała, nie?
I bardzo podoba mi się to wyważenie pomiędzy treningiem ciała i umysłu! 😀
Happy birthday to me!

image

3 Komentarze »