W ramach niedzieli pojechaliśmy dziś za granicę, czyli do odleglego o jakieś 30 kilometrów Maastricht, i trafiliśmy prosto z autobusu w procesję. Procesja z miejsca wydała nam się dziwna, po pierwsze dlatego, że z daleka doznaliśmy wrażenia jakoby nieśli jakiegoś świętego, co trochę nie licowało nam z protestantyzmem i ktoś nawet wysunął hipotezę, że może go niosą w celu rzucać pomidorami, a po drugie bo wszystko odbywało się w śmiertelnej ciszy. Naprawdę, coś takiego jest możliwe tylko w Holandii – setki ludzi na ulicach, a wszyscy patrzą sobie w milczeniu, z przyjemnym wyrazem twarzy. (Chyba że to był naprawdę jakiś marsz milczenia, bo na ten pomysł też wpadliśmy, to w takim wypadku ja przepraszam. Kwestia świętego takoż pozostała nierozwiązana.) Przedarłszy się przez procesję, biegiem pognaliśmy do kejefsi na hot wings, i już można było zacząć część turystyczną, czyli wizytę w coffee shopie. Pan przy wejściu, kontrolujący dokumenty tożsamości, powiedział do mnie dżędobry, a potem dżęki, co doprowadziło do następującej konwersacji: -O, powiedział do mnie po polsku, słyszeliście? -No co, może to Polak. -Nie ma mowy, to nie Polak. Powiedział po polsku, ale poznałam że to nie Polak. -To może jego dziewczyna jest Polką. -O, a może to Rosjanin. -Nieeeeee, nie brzmiał jak Rosjanin. -To może jego dziewczyna jest Rosjanką!
Po półgodzinie w coffee shopie nagle zabujała mi się podłoga, i najpierw się zdziwiłam, że te opary takie mają działanie, sama nie paliłam bowiem nic, potem się przeraziłam, że znowu zaczyna mi się atak tajemniczych zawrotów głowy, a jeszcze potem zdałam sobie sprawę, że coffee shop o niezwykle klimatycznej nazwie Mississippi znajduje się na zacumowanej na rzece Maas barce, i ma w związku z tym wszelkie prawo się bujać.
Później urządziliśmy sobie miły spacer po pełnym atrakcji parku z kozami i sarenkami, odwiedziliśmy statuę Smutnego Misia, którego wszyscy poglaskaliśmy po łbie, od czego jednak nie zrobił się mniej smutny, i już się zrobiła dziewiętnasta godzina i trzeba było iść na autobus powotny.
A teraz to zwisam sobie smętnie z kanapy i czekam aż spełni się mój obrzydliwy, stojący mi cały dzień przed oczami sen, i przypieczętuje kołaczące się po mnie od środy nieszczęście.
Skomentuj