O grzebieniu

Stoję sobie dziś w pracy, gawędzę z Viki wpadniętą z krótką wizytą, i coś mi przeraźliwie nie gra. Viki należy do osób, które zawsze wyglądają jakby właśnie wyszły z salonu piękności (że tak sobie wspomnę taki jeden raz, kiedy to nocowałam u niej po ciężkiej popijawie – kładłyśmy się obie na równej bani, obie nie zmyłyśmy makijażu i ja wyglądałam rano jak rasowa panda, tyle że przemielona przez maszynkę i z włosami wyleniałego koczkodana, a ona jaśniała różaną świeżością i nienaganną fryzurą) a tu jedno pasmo włosów nad czołem najwyraźniej w świecie ma TŁUSTE! Zdębiałam na ten widok nieco, ale z uprzejmości nic nie mówiłam, bo kto wie, może zaspała dziś skandalicznie, albo okulary miała zaparowane jak się rano w lustrze oglądała, albo może dzikie ekscesy uprawiala w przerwie obiadowej. Słuchałam więc dalej jak gdyby nigdy nic, ale oko mi najwyraźniej podświadomie zezowało w tę stronę, bo Viki owo zezowanie zauważyła. Zauważywszy, złapała się za tłusty kosmyk i rzekła melancholijnie, patrząc w dal: Znalazłam dziś w szufladzie biurka grzebień, i myślę sobie, uczeszę się. Wetknęłam grzebień we włosy, i czuję że coś opornie idzie. Wyciągam grzebień, patrzę do szuflady, a tam krem niezakręcony…   

1 Response so far »

  1. 1

    Drobnostka said,

    Made my day 😀


Comment RSS · TrackBack URI

Dodaj komentarz